Bo rzeczywiście można dziś zakładać w ciemno, iż zdecydowana większość prezentowanych przez ostatni miesiąc poglądów wiceszefa PO pretendującego do najwyższego urzędu w państwie zmieniłaby się wraz z ogłoszeniem przez PKW jego ewentualnego zwycięstwa. Trzaskowski nie zdążyłby przekroczyć progu Pałacu Prezydenckiego, a już doznałby głębokiej „zmiany”, a zasadzie ekspresowego powrotu do poglądów wygłaszanych przez niego wcześniej. Jego kampania wyborcza nie jest prezentowaniem pomysłu na Polskę, jest dramatyczną i bezwzględną próbą nabicia w butelkę tak wielu wyborców, ilu się tylko da. Bo ludzi bliskich mu światopoglądowo jest w naszym kraju zbyt mało, by wygrać wybory prezydenckie. Trzaskowski jest dziś zatem i konserwatystą, i narodowcem, i socjalistą, i związkowcem, i kimkolwiek innym, w kogo spece od PR każą mu się wcielić.
Musi starać się nabrać wszystkich, bo oszukiwanie to niezbyt efektywne zajęcie, zatem im więcej kostiumów przywdzieje, tym większe prawdopodobieństwo, iż nabierze liczniejszą grupę wyborców. Proste zdanie rzucone jakby bez znaczenia na końcu wypowiedzi: wszystko się zmienia, to sygnał dla jego najwierniejszych wyborców, by pojęli, iż musi mówić to, co mówi, by zwiększyć szanse na wygraną, a nie dlatego, że zmienił poglądy.
Po 12 lipca będzie starym Trzaskowskim - politykiem liberalno-lewicowym, dostrzegającym swej szansy na zrobienie międzynarodowej kariery dokładnie w tym samym, co przeniosło Tuska do polityki europejskiej.
niezalezna.pl