Św. Maksymilian Maria Kolbe. Dla Niepokalanej gotów był zdobywać kosmos
Święty Maksymilian Maria Kolbe – polski franciszkanin, który oddał życie za współwięźnia – znany jest dziś na całym świecie. Od dzieciństwa poprzez życie zakonne aż do męczeńskiej śmierci był prawdziwym Bożym wojownikiem, rycerzem w służbie Boga i Najświętszej Maryi Panny – szaleńcem Niepokalanej.
Chciał być „świętym jak największym” i takim się stał. Żył w XX wieku, ale jego życie – wzorem średniowiecznych świętych – jak misternie utkany gobelin poprzetykane było różnymi cudami i „cudeńkami”. Dziś – już z nieba – nadal pomaga tym, którzy go o to proszą.
Przyszedł na świat w Zduńskiej Woli – włókienniczym miasteczku w środkowej Polsce w rodzinie tkaczy. Miał czterech braci, a na chrzcie świętym nadano mu imię Rajmund.
Kiedy miał 10 lat, jego mama zapytała go, co z niego wyrośnie. Pytanie to nurtowało małego chłopca. Dwa lata później zadał je Matce Bożej podczas modlitwy w kościele Świętego Mateusza w Pabianicach. Doznał objawienia. Zobaczył Najświętszą Panienkę trzymającą w rękach dwie korony – jedną białą (symbolizującą czystość), a drugą czerwoną (symbol męczeństwa). Którą wybierasz? – zapytała. Wybrał obydwie.
Palec i woda z Lourdes
Czując powołanie, kilkunastoletni Mundek wstąpił do zakonu franciszkanów. Od 13. roku życia uczęszczał do Małego Seminarium ojców Franciszkanów we Lwowie, a potem przeniósł się do Krakowa, gdzie studiował filozofię i teologię. W 1912 roku już jako Maksymilian udał się do Rzymu, by zdobyć tam wyższe wykształcenie i zostać kapłanem.
Dwa lata później na własnej skórze doświadczył Bożej łaski. W liście do matki pisał, że „o mało nie utracił małego grubego palca u prawej ręki”. Utworzyło mu się na nim bowiem coś podobnego do wrzodu. Lekarz nie był w stanie tego wyleczyć, a w końcu stwierdził, że „już kość się psuje, trzeba więc będzie ją wyskrobać”. Ówczesny rektor kolegium franciszkańskiego w Rzymie polecił mu wtedy wodę z Lourdes, opowiadając mu przy tym, że kiedy był małym chłopcem, dzięki wodzie z Lourdes uleczył nogę i uratował się przed operacją. Dodał, że kiedy cudem wyzdrowiał, lekarze oniemieli ze zdumienia, a jeden z nich nawrócił się i wybudował kościół. Młody kleryk posłuchał rady zwierzchnika. Przyłożył wodę do palca. „I cóż się stało? Nazajutrz zamiast operacji skrobania kości usłyszałem od lekarza, że nie widzi potrzeby. Po kilku opatrunkach byłem zdrów. Chwała więc Panu Bogu i cześć Niepokalanej” – napisał brat Maksymilian.
Rycerstwo i „kulki”
W 1917 roku Maksymilian był w Rzymie świadkiem wielkiej antykościelnej demonstracji z okazji 400. rocznicy buntu Marcina Lutra. Demonstrujący powiewali czarną chorągwią, na której Lucyfer deptał Świętego Michała Archanioła, wychwalali szatana, atakując Kościół, Matkę Bożą, Chrystusa. Młody kleryk z Polski stał się zażartym wrogiem idei, które za tym stały, a z drugiej strony żałował ludzi – masonów i ateistów, którzy byli ich głosicielami i poplecznikami. Aby walczyć z „siłami ciemności”, Maksymilian powołał wtedy do życia Militia Immaculatae – Rycerstwo Niepokalanej. „Zdobyć cały świat dla Chrystusa przez Niepokalaną” – napisał o celu nowo powstałej organizacji, która jak ziarnko gorczycy rozrosła się wkrótce w potężne „drzewo” – w sieć zrzeszającą dziś ok. 4 milionów ludzi na całym świecie. Wzorem swojego duchowego mistrza Rycerze Niepokalanej do dziś „strzelają” do nieprzyjaciół Chrystusa i Kościoła codziennymi modlitwami i… „kulkami”.
Ojciec Kolbe nazywał tak „cudowne medaliki” wybite na podstawie maryjnych objawień, jakich w XIX wieku doznała francuska zakonnica Katarzyna Laboure.
W 1918 roku brat Maksymilian przyjął święcenia kapłańskie. Rok później był już z powrotem w Polsce.
Cud finansowy
Po powrocie do Krakowa ojciec Kolbe wykładał w Wyższym Seminarium ojców Franciszkanów, a w 1922 roku rozpoczął wydawanie „Rycerza Niepokalanej”. Wydarzyło się wtedy coś nadzwyczajnego – prawdziwy „cud finansowy”. Ojciec Kolbe tak to opisywał: „Przy wypłacaniu drukarni za numer styczniowy »Rycerza Niepokalanej« okazał się brak 500 Mp (marek polskich). Tego samego jednak dnia 9 I br. znalazł się na ołtarzu Niepokalanego Poczęcia NMP list z napisem »Dla Ciebie, Niepokalana«, a w nim właśnie brakująca kwota 500 Mp… Czy to tylko przypadkiem?”. Jeszcze wiele razy ojciec Maksymilian podejmował różne dzieła, nie mając na nie pieniędzy. Maryja zawsze w cudowny sposób zapewniała mu potrzebne środki.
Daj mu jeszcze pięć lat!
Tego samego roku ojciec Kolbe przeniósł się do Grodna, gdzie przyszło mu udzielać sakramentów umierającemu księdzu Kuście. Kapłan zwierzył mu się, że chciałby jeszcze trochę pożyć, by dokończyć budowę kościoła. Ojciec Kolbe ukląkł i zaczął się głośno modlić: „Matko Boża, daj mu jeszcze pięć lat życia, błagam o to! A jeżeli nie może być inaczej, weź w zamian moje życie”. Ksiądz wyzdrowiał, żył jeszcze… pięć lat i dokończył dzieło budowy.
Rycerz w kosmosie
W 1927 roku w podwarszawskim Teresinie założył Niepokalanów, gdzie następnie przeniósł całe działające już prężnie wydawnictwo. Został pierwszym gwardianem nowego klasztoru.
Niepokalanów – prawdziwe miasto Niepokalanej – uczynił wielkim centrum medialnym. Bywało, że drukował tu nawet milion egzemplarzy założonego przez siebie „Małego Dziennika”.
Walcząc o sprawę Bożą, był otwarty na wszelkie techniczne nowinki, które pozwalałyby mu na docieranie z dobrą nowiną do jak najszerszego kręgu odbiorców. Ba! Sam był wynalazcą. Jeszcze jako młody chłopak wymyślał telegrafy i urządzenia do zapisu dźwięku. Interesował się matematyką i fizyką, fortyfikacjami i taktyką wojskową.
W Niepokalanowie założył radio, poważnie myślał o telewizji (uczestniczył w pierwszym pokazie telewizyjnym, który odbył się w 1938 roku w Berlinie) oraz o studiu filmowym, został krótkofalowcem o znaku SP3RN. Żeby jak najszybciej dotrzeć z gazetami do odbiorców, miał w planach budowę lotniska.
Po to, by ewangelizować i nawracać, poleciałby nawet w kosmos. Kiedy był klerykiem w Rzymie, opracował bowiem plany budowy statku kosmicznego – odrzutowego etereoplanu. Wysłał wtedy nawet – pełen matematycznych obliczeń, wykresów i rysunków – artykuł do włoskiego pisma naukowego „Scienza per tutti”. Jak twierdzą znawcy, był to ponoć dość dobrze przemyślany wynalazek.
„Każdy środek, każdy ostatni wynalazek… niech będzie wykorzystany w służbie ewangelizacji” – powtarzał. Dziś jego „dzieło” – „Rycerz Niepokalanej” – ukazuje się w 20 językach na całym świecie.
Japońskie cudowności
Wiele podróżował. Pewnego dnia jechał pociągiem z kilkoma skośnookimi pasażerami. Chciał nawiązać z nimi rozmowę, ale nie mógł znaleźć wspólnego języka. Kiedy wreszcie się jakoś dogadał, okazało się, że byli Japończykami i – o zgrozo – nie wiedzieli nic o Jezusie. Pragnąc temu zaradzić, w 1930 roku pojechał… do Japonii, gdzie założył działający do dziś klasztor w Nagasaki, otworzył Małe Seminarium i rozpoczął wydawanie japońskiego „Rycerza Niepokalanej”. Dzięki niemu wielu Japończyków zostało katolikami.
To właśnie w Japonii ojciec Kolbe uzyskał wewnętrzną pewność, że ma zapewnione niebo. Szczegóły tego objawienia zachował jednak w tajemnicy.
Jeden z misjonarzy w Japonii dziwił się, dlaczego ojciec Kolbe buduje swój japoński Niepokalanów nie w centrum miasta, lecz na jego peryferiach. „Zobaczysz, że Niepokalana tu właśnie chce królować i tu najlepsze miejsce sobie wybrała” – odparł mu ojciec Kolbe. Wszystko stało się jasne, kiedy w 1945 roku na Nagasaki spadła bomba atomowa. Najbardziej ucierpiała wówczas dzielnica centralna – w klasztorze wypadły tylko szyby z okien. Podczas wybuchu poszkodowany został również japoński lekarz profesor Paweł Nagai. Wzywał wówczas pomocy ojca Maksymiliana i zaświadczał później, że został przez niego uzdrowiony z silnego krwotoku.
Niepokalana najlepszą lekarką
Można by było pomyśleć, że podejmując tyle przedsięwzięć, tak intensywnie podróżując, ojciec Kolbe cieszył się żelaznym zdrowiem. Nic z tych rzeczy. Trzymał się tylko… cudem, budząc zdumienie lekarzy. Od młodości cierpiał bowiem na gruźlicę. Niewiele pomogły kilkukrotne wizyty w sanatoriach. Często trawiła go gorączka, miewał krwotoki. W 1920 roku usunięto mu jedno płuco. Choć lekarze zalecali bezwzględny odpoczynek, ojciec Kolbe był w ciągłym ruchu, pracował i tworzył, nawet kiedy zmuszony był leżeć w łóżku. „Jest to niewątpliwie przypadek niedający się wyjaśnić na polu medycyny: cztery piąte płuc dotknięte gruźlicą, niemal unieruchomione, i wciąż wysoka gorączka. Gdyby to był zwyczajny chory, musiałby ciągle leżeć w łóżku” – stwierdził badający go w 1935 roku wspomniany już profesor Nagai. Widząc jego zdziwienie, ojciec Kolbe wyjął różaniec i oświadczył, że siłę daje mu… Niepokalana. „Podobno już niektórzy myśleli, że ja już jedną nogą na drugim świecie. W każdym razie prawą ręką nie, bo piszę, i lewą też nie, bo przytrzymuję papier” – żartował w liście do Niepokalanowa.
Heroiczny akt miłości
W 1936 roku ojciec Kolbe już na dobre powrócił do Polski, znów zostając gwardianem Niepokalanowa. Po aresztowaniu przez Niemców w 1941 roku trafił do więzienia na Pawiaku w Warszawie, a następnie do niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Oddając życie za współwięźnia – ojca rodziny – zmarł 14 sierpnia 1941 roku, dobity zastrzykiem z fenolu w bunkrze głodowym. Jego męczeńska śmierć była wielkim, heroicznym aktem miłości do Boga i bliźniego.
Przyszedł do matki
Po śmierci – w sierpniu 1941 roku – ojciec Kolbe ukazał się swojej matce przebywającej wówczas w krakowskim klasztorze sióstr felicjanek. Jak napisała Maria Kolbe w liście do franciszkanów z Niepokalanowa – w czasie porannej modlitwy usłyszała pukanie do drzwi. Po chwili ujrzała w nich… swojego syna w habicie. Był uśmiechnięty i otoczony światłością. Kobieta zapytała go, czy Niemcy go wypuścili. Postać przeszła wówczas przez pokój i podeszła do okna. „Nie martw się o mnie, matko. Tam, gdzie jestem, jest pełnia szczęścia” – usłyszała. Matka zrozumiała wówczas, że jej syn nie żyje, a jeszcze tego samego dnia oficjalnie powiadomiono ją o jego śmierci.
Krawcowa z Sassari
O tym, że ojciec Maksymilian Kolbe uznany został za męczennika i „zwolniony” z potrzeby potwierdzania swojej świętości cudami, zadecydował dopiero Ojciec Święty Jan Paweł II. Wcześniej – by zostać beatyfikowanym – franciszkanin potrzebował dwóch przypisywanych jego wstawiennictwu cudów. Obydwa wydarzyły się we Włoszech – jeden osiem, a drugi dziewięć lat po jego śmierci.
Krawcowa Angelina Testoni, mieszkanka Sassari – drugiego co do wielkości miasta włoskiej wyspy Sardynia – pochodziła z ubogiej, ale pobożnej rodziny. Wcześnie straciła matkę i siostrę i od młodych lat musiała ciężko pracować. Miała 29 lat, kiedy zaczęła odczuwać coraz częstsze bóle brzucha, często wymiotowała. Po półtora roku leczenia się na własną rękę Angelina zdecydowała się pójść do lekarza. Podejrzewał zapalenie otrzewnej lub jakąś inną chorobę układu pokarmowego, nie za bardzo wiedział jednak, co jej jest. Wprawdzie przepisał młodej kobiecie jakieś lekarstwa, ale poprawy nadal nie było – brzuch wciąż ją bolał, a co więcej, ból jeszcze bardziej się nasilił.
W 1946 roku 33-letnia Angelina chciała pojechać nad morze. Wcześniej poddała się kolejnym badaniom. Niepokojąca diagnoza pokrzyżowała jej plany – stwierdzono zapalenie otrzewnej, a na dodatek jeszcze coś gorszego: gruźlicę lewego płuca. Zamiast nad morze kobieta pojechała do szpitala w Sassari, a potem do szpitala sanatoryjnego w Bonorva.
Po dwóch latach względnego spokoju Angelina znowu znalazła się w szpitalu. Leczenie nie skutkowało, a na dodatek – w sierpniu 1948 roku – zaczęły męczyć ją całodniowe torsje. Ciężko je znosiła. „Ginęła w oczach”. Pod koniec 1948 roku skierowano ją na kolejne prześwietlenie. Zamiast być lepiej, było znacznie gorzej – okazało się, że gruźlica zaatakowała także jelita. Wkrótce, po około pół roku, chora nie mogła już ani jeść, ani pić.
Jej stan uznano za beznadziejny i spodziewano się rychłej śmierci. Jedynymi lekami, jakie jej od tej pory zapisywano, były środki przeciwbólowe. Zdaniem lekarzy na jakąkolwiek formę leczenia było już po prostu za późno, a kobieta z tak zaawansowaną gruźlicą płuc i jelit nie miała już najmniejszych szans na przeżycie.
Ze swoich poważnych kłopotów ze zdrowiem młoda krawcowa zwierzyła się swojemu spowiednikowi. Franciszkanin pocieszył ją, jak umiał, i polecił jej prosić o pomoc samego Boga za wstawiennictwem sługi Bożego Maksymiliana Marii Kolbego. Chora zaczęła się modlić, ale franciszkanin uznał, że… modli się za mało. Polecił jej modlić się więcej, bowiem za wszelką cenę chciał… „ujrzeć cud na własne oczy”. No i ujrzał. „Od dłuższego czasu trzymałam obrazek sługi Bożego pod poduszką”1 – opisując ów cud, relacjonowała później sama Angelina Testoni. „Zaczęłam co jakiś czas wzywać sługę Bożego, również dlatego, żeby być posłuszną ojcu Augustynowi (…), 24 lipca 1949 roku około południa ojciec Picchedda, który w poprzednich dniach zachęcał mnie usilnie do odmawiania modlitwy z obrazka trzymanego pod poduszką, położył go na moim brzuchu i udzielił mi błogosławieństwa. Tego samego popołudnia uczułam, że bóle brzuszne ustąpiły i zaczęłam się upewniać, że mogę jeść bez trudności. Rzeczywiście następnego dnia jadłam kilkukrotnie. W pierwszych dniach, kierowana roztropnością, przestrzegałam diety, ale po tygodniu jadłam już wszystko. W nocy 24 lipca po raz pierwszy spokojnie spałam, a po trzech czy czterech dniach wstałam z łóżka. 2 sierpnia, w dniu swoich imienin, zaczęłam pomagać domownikom, również w kuchni, a w święto Wniebowzięcia NMP udałam się do kościoła na Mszę Świętą. Odtąd czułam się zawsze dobrze”.
Uzdrowienie okazało się nagłe, naukowo niewytłumaczalne – a co najważniejsze dla kobiety – trwałe. Cud był ewidentny. W 1970 roku potwierdzili to wszyscy lekarze z badającej to uzdrowienie dziewięcioosobowej komisji.
Angelina Testoni, która – zdaniem lekarzy – miała umrzeć w wieku 36 lat, żyła 47 lat dłużej! I pewnie żyłaby jeszcze dłużej, gdyby nie wypadek samochodowy. Staruszka zginęła w nim rankiem 15 września 1996 roku, w święto Matki Bożej Bolesnej, kiedy spacerowała wraz z przyjaciółką, wracając z Mszy Świętej odprawionej w kościele Santa Maria di Belém w Sassari.
Kobieta całym sercem pokochała Świętego Maksymiliana, stając się dla mieszkańców Sardynii wzorem wiary i wytrwałości w poświęceniu Niepokalanej według wskazań polskiego franciszkanina męczennika.
Uzdrowiony arystokrata
Drugim cudownie uzdrowionym był włoski arystokrata markiz Francesco Luciani Ranier z prowincji Marchia. Był rok 1948, kiedy 50-letni mężczyzna zaczął uskarżać się na bóle w nogach. Początkowo zdiagnozowano artretyzm, jednak pod koniec grudnia 1948 roku badający go lekarz zauważył na jego prawej stopie niewielką ranę. Zapisał leki, ale nie poskutkowały. Nogi puchły, rana nie tylko nie chciała się goić, ale – co gorsza – jadziła się i powiększała, pojawiły się też nowe ogniska zapalne. W połowie 1950 roku na skutek postępującej martwicy i zgorzeli, za które odpowiedzialna była – zdaniem lekarzy – postępująca miażdżyca, markizowi amputowano prawą nogę do kolana. Kiedy po operacji stan chorego nadal się nie poprawiał, zdecydowano się na jeszcze jedną amputację. Tym razem odcięto mężczyźnie także część nogi powyżej kolana.
O chorobie Raniera dowiedział się niebawem ojciec Angelo Fiori, przełożony klasztoru Ojców Franciszkanów w Penne. W liście do żony chorego zakonnik zapewnił ją o modlitewnej pamięci i poprosił, by cała rodzina modliła się o uzdrowienie za wstawiennictwem sługi Bożego Maksymiliana Kolbego. Do listu dołączył obrazek z wizerunkiem ojca Kolbego wraz ze stosowną modlitwą. Małżonkowie zaczęli ją codziennie odmawiać – rano i wieczorem. Kiedy Francesco nie mógł już czytać, jego żona sama ją odczytywała, a potem chowała obrazek pod poduszkę, na której leżał chory.
Kilka dni po drugiej amputacji Ranier dostał wysokiej gorączki, skarżył się, że traci czucie w lewej ręce, majaczył i tracił przytomność. Wkrótce przestał rozpoznawać najbliższych, w gorączce deklamował i ruszał rękami, tak jakby dyrygował orkiestrą. Lekarska diagnoza brzmiała jak wyrok: sepsa! Dzisiaj to słowo nadal budzi lęk, a co dopiero w latach 50. XX wieku. Zarówno dla lekarzy, jak i dla rodziny stało się jasne, że chory umiera, że pożyje jeszcze zaledwie kilka dni, no może góra – tydzień.
I wtedy do akcji znów wkroczył ojciec Fiori. Na wieść, że stan markiza jest krytyczny, zainicjował w swoim klasztorze triduum modlitw w intencji jego uzdrowienia.
Mimo że rodzina także szturmowała niebo, na wszelki wypadek przewiozła umierającego do Porto San Giorgio, gdzie znajdował się rodzinny… grobowiec. „W Porto San Giorgio, w pokoju chorego, odmawiano każdego wieczoru różaniec święty. Widziałem w tym pokoju również obrazek ojca Maksymiliana M. Kolbego, któremu mama specjalnie się polecała”2 – stwierdził syn markiza.
Po południu 4 sierpnia 1950 roku opiekujący się mężczyzną lekarze stwierdzili, że choremu pozostało zaledwie kilka godzin życia. „Wieczorem 4 sierpnia, kiedy zebraliśmy się na różaniec, mama odczytywała także modlitwę do ojca Maksymiliana” – opisywał syn chorego mężczyzny. „Obrazek sługi Bożego zwrócił tego wieczoru moją szczególną uwagę, ponieważ byłem obecny przy wkładaniu go pod poduszkę chorego. Było to około dziewiątej lub wpół do dziesiątej wieczorem. Potem poszliśmy spać, a mama pozostała, by czuwać przy ojcu”.
Lekarskie rokowania okazały się błędne. Mijały godziny, a markiz nadal żył i wciąż zmagał się ze śmiercią. Jego organizm nie dawał za wygraną. Rano 5 sierpnia stan chorego poprawił się nieco, by wieczorem znów się pogorszyć. Wezwano doktora – zięcia Francesco – by zrobił mu zastrzyk uspokajający. Po iniekcji chory uspokoił się i zapadł w głęboki sen. Noc z 5 na 6 sierpnia okazała się przełomowa. Możemy sobie wyobrazić zdumienie malujące się na twarzach członków rodziny – a potem także lekarzy – kiedy rankiem okazało się, że Francesco Ranier jest już… zdrowy. Spokojny i w pełni świadomy, usiadł na łóżku, z apetytem spożył podane mu śniadanie, a następnie stwierdził, że czuje się… dobrze. Na jego prośbę usadowiono go w fotelu.
Dwaj opiekujący się chorym lekarze, choć obydwaj byli ateistami, zgodnie przyznali, że „uzdrowienie wydaje się cudem”. „Ja mało wierzę w świętych, ale w tym wypadku musiał interweniować ktoś bardzo potężny” – powiedział jeden z nich.
Cud był ewidentny, ale trzeba było jeszcze, by potwierdziła to konsulta lekarska i komisja teologiczna. I tak się też stało. Podczas procesu dotyczącego tego uzdrowienia, który toczył się w 1964 roku, głos zabrał również sam niedoszły nieboszczyk, czyli Francesco Ranier: „Uważam od tej pory (od chwili uzdrowienia), że otrzymałem cud za wstawiennictwem sługi Bożego Maksymiliana Kolbego, dlatego zaraz na drugi dzień przyjąłem Komunię Świętą dziękczynną. Obecnie mój stan jest jak najbardziej normalny, śpię dobrze, trawię lepiej, nie skarżę się na żadną niedyspozycję”.
14 czerwca 1971 roku ogłoszono zatwierdzony przez papieża Pawła VI dekret o obu cudach za przyczyną ojca Maksymiliana. Cztery miesiące później papież dokonał jego beatyfikacji. To, że ojciec Kolbe jest już z całą pewnością w niebie, potwierdził w 1982 roku Jan Paweł II, oficjalnie uznając go za świętego.
Dla nas, katolików, wciąż aktualne pozostają skierowane do nas zalecenia tego wielkiego świętego: „Nie opuść żadnej sposobności szerzenia Królestwa Niepokalanej przykładem, modlitwą, cierpieniem (upokorzeniem), słowem, piórem itp.”. „Każdy niech uważa swoje otoczenie: krewnych, znajomych, towarzyszy pracy, miejsce pobytu za teren swoich misji, by ich pozyskać dla Niepokalanej, i niech użyje wszelkich ku temu wpływów i zdolności”.
Tekst pochodzi z albumu „Cuda Wielkich Świętych”, Henryk Bejda.
Publikacja dzięki uprzejmości Wydawnictwa Fronda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz