środa, 26 grudnia 2012

Świąteczne życzenia?Chcieliśmy przeżyć


Świąteczne życzenia? Chcieliśmy przeżyć…


Data publikacji: 2012-12-23 00:12

Data aktualizacji: 2012-12-25 01:27:00


<b>Świąteczne życzenia? Chcieliśmy przeżyć…</b>



Mróz, ciężka praca, kawałek czarnego  chleba jako opłatek i litania loretańska zamiast pasterki – tak wyglądała  Wigilia na zesłaniu, w rejonie Archangielska. Dla PCh24.pl opowiada o niej  zesłaniec Kazimierz Szymański ze Związku Sybiraków w Krakowie.

 

Pan Kazimierz – szacowny, starszy pan, z  laseczką. Gdy umawiamy się z nim na wywiad przez telefon, jest bardzo chętny do  rozmowy. Opowie nam pan o Wigilii na zesłaniu? – Proszę pana, bardzo  chętnie… tylko czy będę miał panu dużo do powiedzenia akurat na ten temat?– zastanawia się.

 

Do powiedzenia ma jednak dużo. Wita nas  serdecznym, mocnym uściskiem dłoni. Uśmiecha się. Uśmiech znika jednak, gdy  zaczyna snuć opowieść o wojennych przeżyciach. Bo pan Kazimierz przeżył wiele.  Sowieci przyszli do jego domu gdy miał 11 lat, w lutym 1940 roku. Jego ojciec  był żołnierzem, piłsudczykiem. Ukrywał się przed czerwonoarmistami. Gdy  dowiedział się, że rodzina ma zostać zesłana, chciał jechać razem z nimi. Nie  zdążył jednak na pociąg.

 

Pociąg to zresztą dużo powiedziane. Zesłańcy  jechali bydlęcymi wagonami, w tragicznych warunkach sanitarnych. Potrzeby  fizjologiczne musieli załatwiać do otworu, w kącie wagonu. Na miejsce, rejon  Archangielska, dotarli po sześciu tygodniach. Pan Kazimierz, jego matka i dwoje  rodzeństwa. Starsi bracia naszego rozmówcy zostali w Polsce. Byli już dorośli,  uczyli się w gimnazjum w Wilnie i wstąpili do wojska.

 

Jak wyglądało miejsce zesłania? Trzy baraki,  osiemset osób, około trzysta rodzin. W barakach izby. Wielkość? Około  trzydzieści metrów. W izbie w której mieszkał pan Kazimierz było dziewiętnaście  osób. Prycze, na środku piec. Czy było ciepło? Wracając z pracy, każdy przynosił klocek drewna, więc piec grzał. Na co dzień ciężka praca. Mróz. Dzień mija za  dniem. By jeść i przeżyć trzeba pracować. – Tajga jest piękna, ale bardzo  niebezpieczna – wspomina, odbiegając na moment od opowieści pan  Kazimierz.

 

Skąd wiedzieliście, że nadeszła  Wigilia, dzień 24 grudnia?

Starsze osoby liczyły dni. Ale też w baraku,  gdzie siedzieli pilnujący nas strażnicy zawsze wisiał na ścianie sowiecki  dziennik „Prawda”. Przechodząc, można było odczytać datę. Gazeta przychodziła  tam oczywiście z pewnym opóźnieniem, ale pozwalała się orientować w datach.



Jak się ten dzień zaczął? Jak  wcześnie wstawaliście?

Wstawaliśmy bardzo wcześnie. Było jeszcze  ciemno. Nadzorca naszego baraku stukał na pobudkę w coś metalowego. Zaczynał się normalny dzień pracy. Wiedzieliśmy, że zbliżają się Święta Bożego Narodzenia,  ale w łagrze nie miało to żadnego znaczenia.

 

Co dalej?

Szliśmy po jedzenie. Dostawaliśmy na cały  dzień niewiele ponad kilogram chleba, czarnego. Taką małą pajdę trzeba było  podzielić na trzy kawałki, czyli na śniadanie, obiad i kolację. Każdy z tych  trzech kawałków musiał być z kolei rozdzielony między naszą rodzinę, czyli mnie,  moją mamę, brata i siostrę. Do tego była jeszcze zupa w której były jakieś liście kapusty, może trochę kaszy. To wszystko.

 

Dało się pracować przy takich racjach żywnościowych?

Mój Boże, trzeba było pracować…

 

…Mdlał Pan?

Nie. Byłem przyzwyczajony do pracy. W domu  rodzinnym praca na roli to była dla mnie codzienność. Wracałem ze szkoły,  rzucałem torbę, i pomagałem rodzicom. Oczywiście w łagrze nie było warunków do  pracy. Były straszliwe mrozy, mało jedzenia. Ale nie było wyjścia. Pilnowali  nas. Każdego wieczora, przed wejściem do baraku, liczono nas. Podobnie rano, gdy  wychodziliśmy do pracy.

 

Jak zimno było w  grudniu?

Trudno powiedzieć. Teoretycznie była zasada, że jak temperatura jest poniżej 50 stopni, to nie pracujemy. A skąd było wiadomo  jaka jest temperatura? Pilnujący nas brygadziści mieli jakiś termometr, ale on  był zepsuty. Pamiętam, że były mrozy, gdy drzewa po prostu pękały. Wtedy musiało  już być piekielnie zimno.

 

A więc jest Wigilia, mróz. Po  odebraniu żywności idziecie do pracy…

Tak. Ja pracowałem przy wycinaniu drzew. Na  miejsce pracy szliśmy wydeptaną ścieżką. Wokół nas były ściany śniegu.  Brygadziści szli po jednym z przodu i z tyłu. Udało się wtedy zmówić modlitwę. Czasem nawet można było odśpiewać pieśń. Strażnicy jednak bardzo tego nie lubili  i jak tylko usłyszeli śpiew, natychmiast nas uciszali.

 

Praca była bardzo ciężka. Trzeba było wyrobić normę, żeby dostać zapłatę…

 

… zapłatę?...

Tak, pajdę chleba, o której Panu opowiadałem.  Trzeba więc było ściąć odpowiednią ilość drzew. Przed pracą musieliśmy jednak  rozpalić ognisko w pobliżu planowanej wycinki, żeby co jakiś czas się ogrzewać. Brygadziści to tolerowali. Potem musieliśmy odgarnąć śnieg przy drzewie, w  miejscu, gdzie mieliśmy je ścinać. Po ścięciu, trzeba było jeszcze pociąć takie  drzewo na dziesięciometrowe kloce, a to co zostało musiało zostać pocięte na  mniejsze kawałki, by palić nimi w piecu. Była to wyjątkowo ciężka  praca.

 

Po pracy wrócił Pan do baraku. Jak  wyglądał ten wigilijny wieczór?

Pamiętam, że mama miała trochę kaszy  jęczmiennej. Dostaliśmy ją jakiś czas wcześniej od krewnych z Nieświeża, w  paczce, którą do nas wysłali. Mama zatrzymała tę kaszę właśnie na Wigilię. Zjedliśmy ją.

 

Potrawa wigilijna?

Tak to miało być. W naszej izbie było zresztą wyjątkowo przygnębiająco. Gdy przyjechaliśmy na miejsce zesłania, razem z nami  mieszkali rodzina państwa Rachwałów. Byli to mąż, żona i sześcioro dzieci. Pani  Rachwał była w ciąży. Dziecko urodziło się w baraku, i zmarło z wycieńczenia, bo  nie było go czym karmić. Pani Rachwał zmarła wkrótce po nim. Jej mąż został więc  sam z garstką dzieci. Po śmierci żony kompletnie postradał zmysły. Zaczął wyklinać na Stalina i pilnujących nas brygadzistów. Ktoś z baraku doniósł i pan  Rachwał stanął przed sądem. Do baraku już nie wrócił i dzieci zostały same, bez  jedzenia, bez opieki. Na ile więc wszyscy w izbie mogliśmy, to pomagaliśmy tym  dzieciom. Ale te wydarzenia odcisnęły swoje piętno na mieszkańcach  izby.



Łamaliście się opłatkiem?

Mama zostawiła kawałek chleba, który służył nam za opłatek. I tym kawałkiem dzieliliśmy się wszyscy w izbie.

 

Czego sobie życzyliście?

Żeby przeżyć. Chcieliśmy to wszystko  przeżyć.

 

Śpiewaliście kolędy?

Nie wolno było śpiewać. Gdyby ktoś z  pilnujących nas usłyszał, że śpiewamy od razu by tego zakazał. Nie było sensu  ryzykować.

 

Choinka?

Izba, w której siedzieliśmy była malutka,  nas, mieszkańców, było wielu. Na żadne drzewko nie było po prostu  miejsca.

 

Modliliście się?

Tak. Odmawialiśmy litanię loretańską. Była w  izbie kobieta, która miała ze sobą książeczkę. I właściwie to chyba  wszystko…

 

 

Rozmawiał: Krzysztof Gędłek

 

 

Fot. nr 1 i 2 przedstawiają Kazimierza  Szymańskiego; fot. nr 3 matkę Kazimierza Szymańskiego w latach powojennych.

 

 

 




święta ,      syberia ,      archangielsk ,      sybirak ,      związek  sybiraków ,      rosja ,      bolszewizm ,      bolszewik ,      sowieci ,      okupacja ,      wigilia ,      święta  bożego narodzenia ,      łagier ,      rodzina ,      piłsudczyk ,      kazimierz szymański


Read more: http://www.pch24.pl/swiateczne-zyczenia--chcielismy-przezyc,10971,i.html#ixzz2GBTdKUxU

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nabożeństwo pierwszych sobót miesiąca

Nabożeństwo pierwszych sobót miesiąca ...